15 razy „dlaczego”

 


Stacja 1. …na śmierć skazany.

.

Wracam spod prysznica. W progu sali natykam się na lekarza prowadzącego i na Mamę. Rozmawiali. Są wyniki. Siadam na łóżku. Kontynuują rozmowę, rozmowę o mnie, a mam wtedy 23 lata. Pytam. Lekarz w białym t-shircie rzuca hasło „nowotwór”. Mówi coś o skierowaniu do Centrum Onkologii…. Centrum Onkologii? Dotąd ta nazwa kojarzy mi się wyłącznie z tymi biednymi, chudziuteńkimi dziećmi z reklam fundacji na Polsacie. Gdzie tam ja, przecież jestem zdrowa, tylko ostatnio trochę bardziej zmęczona.

– No… – zupełnie nie wiem, co powiedzieć. To najdziwniejsze uczucie świata. Pustka. Dziwny spokój w sercu. Jakby mówili po chińsku. Nie boję się. Niby rozumiem, w mojej rodzinie kilka osób zmarło na raka. Widziałam to, byłam przy tym. Ale nie boję się.
– To mamy wyzwanie. – rzucam tak, że beztroska odbija się od ścian głuchym echem. Mama stoi stabilnie, dzielnie, ale widzę co przeżywa w środku. Zaraz wyjdzie z sali, zadzwoni do Taty, cicho rozpłacze się do słuchawki i nie będzie wiedziała, że widzę.

Lekarz przyjdzie do mnie jeszcze jutro, kiedy będę w sali sama. Stanie obok łóżka w takiej pozie, jakby było mu głupio. Jakby nie wiedział, co mi powiedzieć. Wytłumaczy mi, nie pytany, że medycyna to nie matematyka. Że nic nie wiadomo na pewno. Że dużo zależy od pacjenta, od mojego nastawienia. Że ma syna w moim wieku. Że młodzi to silni. Że najlepsze ośrodki w Polsce.
A potem wyjdzie, jak wyspowiadany, po tej rozmowie, jakby to on potrzebował się wyżalić. Może dziwi ich moja postawa? Nie płakałam od wczoraj i nie wiem jeszcze, że przede mną morze łez. Pierwsze cicho spłyną kiedy wyjdzie i kiedy znów zostanę sama.
Czytałam kiedyś o Pokoju Łez – takim miejscu, gdzie wprowadzają Papieża po jego wyborze, żeby mógł nad sobą zapłakać. Myślę, że to takie same łzy – nie żalu, smutku, czy strachu, ale łzy przejścia. Takie wyznanie gotowości przed samym sobą. Właśnie tak mi się to teraz kojarzy.

 

 

 


Stacja 2. …krzyż na ramiona swoje…

.

Po powrocie do domu rzucam się do komputera. Wpisuję nazwę z karty diagnostycznej. Grafika pokazuje ludzi bez włosów, w chusteczkach. To jakaś ukryta kamera… Trafiam na forum dedykowane mojej chorobie. Trzy pierwsze, ostatnio aktywne wątki to „Wypadające paznokcie”, „Popalony przełyk” i „Czy znacie blogi osób, które chorowały i JUŻ umarły??”. Zatrzaskuję komputer.  Nie potrzebuję wiedzieć.

.

.

.


Stacja 3. Pierwszy upadek…

.

Kiedy po mnie zadzwonili nie wiedziałam czego się spodziewać. Wiedziałam tylko, że dostanę kroplówkę. Kroplówkę z lekarstwem.
Młoda pielęgniarka wyjmująca z pojemnika woreczek rzuca w moim kierunku takim tonem, jakby robiła właśnie listę zakupów i nagle przypomniała sobie o pieczywie:
– O, dostaniesz czerwoną. Wypadną ci po niej włosy.
W przeciwieństwie do optymizmu brakuje mi jeszcze wówczas asertywności. Nie pamiętam co prawda, kiedy zdążyłyśmy przejść na „ty”, ale przypominam sobie setki przeczytanych na ten temat artykułów.
– Niekoniecznie. – potrząsam głową – Są specjalne maseczki, czepki zamrażające cebulki włosów, tabletki i szampony, które opóźniają wypadanie, hamują je, albo zupełnie blokują. Zresztą, nie wszystkim wypadają, może i mi się uda. – Uśmiecham się, jakby to ona potrzebowała pocieszenia.
– Wypadną ci. – odpowiada sucho, twardo i beznamiętnie, nie spuszczając oczu ze strzykawek, które właśnie przygotowuje, jakby mówiła do siebie, jakby w ogóle nie usłyszała, co przed chwilą powiedziałam, jakby z przekąsem. Wiem, że mogą wypaść, wiem to teoretycznie, ale przecież nie muszą, a jeśli muszą, to ja nie muszę o tym wiedzieć teraz, albo ona nie musi tego wiedzieć, a jak wie, to nie musi o tym mówić… Czuję złość i po raz pierwszy zaczynam się bać. Nie miała prawa. Nie miała prawa mnie teraz nie usłyszeć. Nie miała prawa teraz mnie zlekceważyć.

                                                                                   W tym momencie czuję w sobie pierwszy ruch Bereniki.

– Czerwona zleci w 5 minut. Jak chcesz możesz iść do swojej sali, albo usiądź na ławce tutaj, nie będziesz musiała zaraz przychodzić po kolejny wlew. – Wskazuje mi ławkę w poczekalni. Jest z jasnego drewna.

5 minut? To tak szybko idzie? Pewnie, że poczekam.

5 sekund po chwili, w której z ciekawością obserwuję jak czerwony płyn dostaje się do mojej żyły czuję, że robi mi się niedobrze. Czuję się tak pierwszy raz w życiu. Chciałabym się położyć…tak bardzo chciałabym się położyć… Choćby tu, na podłodze. Na kafelkach pod ławką. Ale nie mam siły. Obraz zaczyna być coraz bardziej mglisty.
– Czy…czy mogę prosić o miskę..? Bardzo mi słabo… – rzucam chyba szeptem. Powtarzam to najgłośniej jak umiem, kiedy obok przechodzi młoda stażystka. Zapomni, że ją o to prosiłam. Gdzieś na końcu korytarza zaczynają majaczyć się dwie znane mi sylwetki. Wyszli po zakupy. Chemię miałam zacząć po 18, jest południe.
– Już zaczęli? – słyszę ciepły i zatroskany głos Mamy. Ten ton odrobinę koi to, co teraz czuję, choć chyba nie rozumiem wtedy znaczenia słów.
Kiedy to się dzieje, mam 23 lata. Jestem raczej nieśmiałą, cichą, potulną i zmanierowaną do bólu dziewczyną. Od kiedy mnie podłączyli do tej chwili mija jakieś 30 sekund. Próbuję wyrwać sobie kroplówkę z ręki. Wokół mnie robi się głośno. Ktoś krzyczy. Ktoś odrywa mi rękę od wenflonu. Widzę nad sobą młodą, energiczną lekarkę. Pyta, czy to moja pierwsza chemia. Kiwam głową, nie mam siły mówić. A ona się wścieka. Krzyczy na pijące obok kawę pielęgniarki. Dziewczyna, którą prosiłam o miskę nagle się z nią materializuje. Czy ona nie wie, że minęła już wieczność? Ktoś podstawia wózek, ktoś inny mnie na niego usadza. Resztę chemii przyjmę już leżąc. Przy drugiej strasznie boli mnie ręka. Jakby ktoś wypruwał mi z niej żyły. Jest zimna jak lód. Przy trzeciej mam potężne zawroty głowy, choć przecież ciągle leżę. Przy czwartej czuję w ustach metaliczny posmak. Czuję mrowienie, wszędzie.
Tego dnia wieczorem dostaję od taty pierwszego w życiu smsa, w którym pisze coś więcej niż „Ok.”. W tym pisze, że mnie kocha.

.


 

Pierwsza po chemioterapii noc jest najgorszą w moim życiu. Obok mnie leżą jeszcze dwie kobiety, strasznie cierpią. Jedna ma bardzo wydęty brzuch. Płacze, zwija się, wstaje, chodzi, widzę, jak podpiera się poduszkami. Siada na krześle. Chyba mniej ją wtedy boli. Wstaję i podaję jej swoją poduszkę. I tak nie śpię.

W sali całą noc są zapalone wszystkie jarzeniówki, uporczywie brzęczą. Co 15 minut wpada cała brygada lekarzy, robią coś przy łóżku trzeciej pani. Wiem tylko, że dzieje się z nią coś złego. Środki przeciwbólowe nie działają. Przy obu nich czuję się jak na wakacjach – w końcu tylko mi słabo. Płaczę z bezsilności. Nic nie mogę zrobić, modlę się za nie.
To najdłuższa noc w moim życiu. Już świta, jest może koło 8. Obie kobiety szczęśliwie zasnęły, teraz mnie boli. Wszystko. Nie wiedziałam, że końcówki włosów mogą zadawać taki męczący ból. Boję się wyjść do toalety, boję się, że zasłabnę, albo się przewrócę, boję się swojego odbicia w lustrze. Bardzo boli mnie brzuch i czuję, że mam mokrą od łez twarz.
Do sali wchodzi młody pielęgniarz, wreszcie gasi uporczywe, białe światło. Zatrzymuję go i błagam o coś przeciwbólowego. Pyta, czy lekarz pozwolił. Nie wiem, nie wiem gdzie jest mój lekarz, nie wiem kto jest moim lekarzem, jest mi wszystko jedno, chcę tylko, żeby przestało boleć…. Spojrzy na mnie jak na ciekawostkę. Wyjdzie i już nie wróci.

Przywołuję w myślach wszystkie świętości, jakie przyjdą mi do głowy, ale moje myśli są nieskładne i poszarpane. Czuję się jak dziecko, które krzyczy przez sen albo ledwo przebudziło się w ciemnym pokoju i woła rodziców, bo przyśniło mu się coś złego. Wtedy zamykam oczy i nic nie zakłóca już kojącej ciemności, którą mam wtedy przed sobą. Nagle oczami wyobraźni widzę w tej ciemności zarys sylwetki człowieka i ciepłą kulę światła w jej wnętrzu. Powoli i płynnie przemieszcza się wzdłuż konturów tego zarysu. Kiedy na nią patrzę, wyciszam się. Przynosi mi jakąś trudną do opisania ulgę. Po chwili zdaję sobie sprawę z tego, że tam, gdzie w mojej wyobraźni przemieściło się to światło, nie czuję już bólu.

 

 

 


Stacja 4. …spotyka swą matkę

.
Mama towarzyszy mi niemal na każdym kroku. Martwię się o nią bardziej niż o siebie – jakby nie patrzeć, mam miękkie łóżko. Ona twarde szpitalne krzesła. Zanim jeszcze trafię do Centrum Onkologii leżę w szpitalu, w którym mnie zdiagnozowano i pewnego dnia do drzwi sali, w której mam szczęście leżeć sama puka ksiądz.

Moje relacje z kościołem są mocno dyskusyjne, bo choć tradycja jest dla mnie ważna, wierzę w Boga i w życiu spotykam samych fajnych przedstawicieli duchowieństwa, to od kiedy wyprowadziłam się z domu cała moja duchowa praktyka ogranicza się właściwie do odczasudoczasowego czytania różnych filozoficzno – psychologicznych opracowań i jeszcze rzadszej, parowyrazowej „modlitwy”.
I kiedy patrzę na tego księdza, zastanawiam się, czy to nie rodzaj znaku. Może powinnam uklęknąć tu i teraz, pochylić głowę i wreszcie przyznać, że czuję się naga, bezbronna i zupełnie nie wiem, co robić dalej? Może chcę pokłonić się przed jakimś Absolutem, który mnie w to wszystko wplątał. Pamiętam, że miałam w tym wszystkim jakąś potrzebę wyrażenia w całej tej sytuacji swojej pokory. Potrzebuję rozmowy. Spowiedzi. Oczyszczenia. Nie wiem.

Zgadzam się, żeby wszedł. Pyta o to, czy któraś z nas chce przyjąć komunię. Nie spowiadałam się już kilka lat. Przepraszam mamę, wychodzi. Ksiądz rozsiada się na krześle obok.
– Moja mama to święta kobieta, proszę księdza. – mówię patrząc na zamykające się drzwi, kiedy ona puszcza klamkę z drugiej strony. Tyle już przeszła, a teraz i ja stałam się przyczyną jej zmartwień. Nie opuszcza mnie na krok, dzielnie się trzyma i choć wiem, że jest wykończona, nie daje się wygonić do łóżka, żeby odespać.
– Jak taka święta to dlaczego nie przyjęła komunii? – słyszę w odpowiedzi i już wiem, że to nie będzie ten moment. Ale się nie poddaję. Opowiadam mu o naszej sytuacji. Nie dalej jak kilkanaście godzin temu dowiedziałam się, że mam trzecie stadium raka. Chcę powiedzieć mu o tym, jak to odbieram, że to chyba taka próba i że…
– Chodzisz do kościoła? – słyszę, jakby to pytanie było akurat najistotniejszym w całej tej sytuacji. Następne 10 minut rozmowy powoduje, że moje wątpliwości co do tego, czy to ten moment, żeby się wyspowiadać rozwiewają się w zupełności. Słucham wykładu o tym, jaka to nie jestem grzeszna mieszkając z chłopakiem przed ślubem. I czy szukałam duszpasterstwa związków niesakramentalnych, bo jest coś takiego, w Internecie można przeczytać. I że są takie zajęcia dla par. Że muszę poszukać, albo swojego księdza spytać, może parafia organizuje. Że to grzech ciężki. Śmiertelny. Że młodzież w ogóle już nie ma wartości. Że oni chodzą na takie fajne pielgrzymki i wtedy są rekolekcje.
Chcę, żeby już wyszedł. Nie muszę zresztą prosić, sam stwierdza, że się śpieszy, w końcu wychodzi, a do sali wraca moja kochana Mama, tak fajnie niedoskonała w swojej przyziemnej świętości.

 

 

 


Stacja 5. szymon cyrenejczyk pomaga nieść krzyż…

.
Kiedy wracam po chemii do rodzinnego domu zauważam, że zaczynają wymownie na mnie patrzeć. Rodzice, kuzyni… Są za mili. Zbyt usłużni. Jakbym przepoczwarzyła się w porcelanowe jajko. Przecież dobrze się czuję! Coraz bardziej irytują tylko wychodzące garściami włosy. Znajduję je na pościeli, na ubraniach, w wannie, są wszędzie. Wzbiera we mnie. Wreszcie chwytam nożyczki, zatrzaskuję się w łazience i połykając łzy obcinam swoje długie włosy do ramion.

Brat pyta mnie, czy mają ściąć się na łyso, żeby było mi raźniej. Popukam się w głowę.

Rodzice wyciągają mnie do rodzinnej parafii, chcą poprosić o Mszę za moje zdrowie. Zgadzam się, bo wiem, że im to pomoże. Kiedy słyszę grobowy ton, w jakim tata mówi księdzu, że mamy taką trudną sytuację, że znów choroba w rodzinie, znów rak, wchodzę mu w zdanie.
– Dostaliśmy sprawdzian, proszę księdza.
I w mojej świadomości to sprawdzian. Bez względu na to, jak to się skończy, to w porządku, że to ja, a nie nikt z nich. Chyba zaczynam traktować to jako przygodę.

 

 

 


Stacja 6. Święta Weronika ociera twarz…

.

Gdzieś w międzyczasie spotykam dziesiątki dobrych ludzi i uczę się wtedy, że ludzie są dobrzy z reguły – nie zawsze tylko mają do tego okazję. Ich życzliwość i przychylność jest jednym z czynników, które pozwolą mi wrócić do zdrowia. Wierzą we mnie – w pracy, w domu, wśród znajomych.
Spotykam się z tak pięknymi gestami zwykłej, ludzkiej miłości, że uważam je za zbyt piękne i zbyt intymne, żeby ośmielić się je tu opisać.
Już nigdy nie zapomnę, że w nastawieniu ludzi, którzy nas otaczają, tkwi magia, siła i potęga.

.

.

.


Stacja 7. Drugi upadek pod krzyżem

.

Tego dnia przyjmuję kolejny wlew. Pielęgniarce coraz trudniej znaleźć miejsce,
w które można się wkłuć. Wreszcie udaje się wbić w prawy nadgarstek. Przyjmuję jedną dawkę, drugą, przy trzeciej – w zastrzyku jest coś nie tak. Nagle czuję rozrywający ból ręki, zaczynam wyć. Pielęgniarka przytrzymuje mnie i wstrzykuje dalej, ile się da. Płaczę. W końcu odpuszcza, ale ręka wciąż boli – jakbym trzymała ją w żywym ogniu. Kobieta przyciska mi do niej opatrunek i każe schładzać w domu.
Później dowiaduję się, że doszło do wynaczynienia – chemia rozlała mi się pod skórą kiedy pękła żyła, stąd ból. Na długie tygodnie tracę czucie w dłoni – nie mogę nią ruszać, choć w nadgarstku ciągle czuję natarczywy, palący i nie dający się niczym zagłuszyć ból. Potem sprawność wraca, ale nadgarstek wygląda już inaczej. Ktoś powie mi wtedy, że to pamiątka po tym, że wyrwałam się śmierci, kiedy chwyciła mnie za rękę.

.

.

.


Stacja 8. …pociesza płaczące niewiasty.

.

Ludzie dokoła wariują. Robią mi tysiące zdjęć, robią je mi, ze mną, obok mnie, jawnie i „tak przy okazji”. Wymowne, prawda? W dodatku patrzą tak….charakterystycznie. Tak, jakbym miała się rozpaść na ich oczach. Potrafię to zrozumieć, choć pytanie „jak się czujesz?” zaczyna mnie coraz bardziej irytować. Słyszę je wielokrotnie każdego dnia, słyszę je na powitanie i w przebiegu rozmowy o czymkolwiek, słyszę je na ulicy, przy posiłku, po odebraniu telefonu, po wyjściu z toalety i przed snem.
W tym czasie, po którymś wlewie zapisuję gdzieś:

Zaczęły się telefony… Są jedną z najgorszych rzeczy, z którymi przychodzi mi się zmierzyć. Codzienne przekonywanie, że:
– jeszcze żyję,
– piję, duużo piję, nie mogę patrzeć na wodę,
– z pewnością skorzystam z kolejnych 498 cudownych metod wyleczenia się,
– jestem ogromnie wdzięczna za modlitwy (ale zaczynam mieć wrażenie, że nie do końca mam świadomość w jak beznadziejnej sytuacji jestem…)
– dobrze się czuję (wspaniale…!)
– wieeem, że będzie dobrze (BŁAGAM wyjdź z tego dekadencko – pożegnalnego tonu bo zaczynam czuć się zobowiązana do rozpoczęcia zamykania swoich spraw i żegnania się ze światem.  Do tej pory nie miałam przyjemności się tak czuć i uwierz, że to dla mnie przytłaczające. Mam wrażenie, że zamiast przekonywać Was, powinnam zacząć przekonywać samą siebie… Tak, jakby to było głupie, mieć tak optymistyczne nastawienie… A może to jest głupie, dziecinne, nieodpowiedzialne…)
W takich chwilach skuliłabym się w kłębek i potrzymała za rękę kogoś, kto mówiłby o wszystkim, tylko nie o tym, że jestem biedna, a los zły.

Zauważam, że zaczyna załączać mi się poczucie odpowiedzialności za samopoczucie ludzi, którzy mnie otaczają. Jest w nich tyle żalu, tyle smutku i taka nostalgia, że staram się za nich nadrabiać. Nie żalę się, staram się nie okazywać słabości. Wydaję mi się, że chronię tym przede wszystkim rodziców. Przy nich i dla nich jestem siłaczką. Płaczę tylko w samotności, albo kiedy naprawdę boli.

.

.

.


Stacja 9. Trzeci upadek…

.

Coraz gorzej znoszę chemioterapię. Czasem poziom strachu przed nią sprawia, że przestaję kontrolować swoje myśli. Najchętniej rzuciłabym się na kogoś w poczekalni. Nie wiem po co.
Późniejsze naświetlania i ich skutki uboczne potraktuję jak wyjazd na wakacje.

Na jeden z wlewów przyjeżdżają ze mną rodzice. Staję na głowie, żeby  ich czymś zająć – odesłać do sklepu, na spacer – wszędzie, byleby mi nie towarzyszyli już podczas chemii. Mój organizm jest już bardzo wyniszczony i osłabiony. Od jakiegoś czasu wymiotuję przed wlewem ze strachu, wymiotuję w trakcie bo to trucizna i po – przez zatrucie. Nie chcę świadków, a jeśli już muszę, to kogokolwiek poza nimi. Tego dnia dostaję osobne pomieszczenie – od czasu zaniedbania podczas wynaczynienia jestem traktowana inaczej – pani, która zaniedbała wtedy procedury (powinna zgłosić wypadek lekarzowi i nie wstrzykiwać niczego do ręki poza żyłę) rozpływa się, kiedy wchodzę na oddział, a inne pielęgniarki dbają o to, żebyśmy się nie spotkały.
Nie mam już na rękach miejsca, w które można by się wbić. Pada decyzja o podłączeniu mi chemii przez nogi…. Udaje się wbić, ale kiedy chcę przejść z krzesła na kozetkę, mimo że stąpam delikatnie żyła znów pęka, a ja upadam. W sali jest mama, nie mogę przy niej płakać. Nie chcę pokazać jej swojego bólu. Pamiętam te kilka sekund, kiedy klęczę na czworakach, twarzą w kierunku podłogi i drżąc głęboko połykam powietrze. Wraz z pielęgniarką zrywają się, żeby pomóc mi wstać, wtedy biorę kolejny głęboki wdech. Chcę posłać jej dzielne, twarde spojrzenie, ale w jej oczach widzę, że mój wzrok jest bardziej kamienny, niż dzielny. Czuję, jak po twarzy mimowolnie płyną mi łzy. Doszłam do momentu, w którym ból fizyczny przestał wiązać się z jakimikolwiek emocjami. Jak szmaciana kukiełka, zabawka, która popsuła się tak bardzo, że przecieka.

W tym momencie nie ma we mnie już żadnych emocji. Cała składam się wyłącznie z fizycznego bólu.

Poproszę wtedy mamę, żeby wraz z tatą poszli się przejść, poczekali przed salą. Nie chcę, żeby przy tym byli. Po następujących potem sześciu, czy siedmiu kolejnych próbach nakłuwania raz jednej, raz drugiej stopy, które odbędą się już kiedy leżę na kozetce, a z których każda kończy się rozerwaniem żyły mam dość, mimo, że jeszcze się nie zaczęło. Wreszcie się udaje, a we mnie coś pęka. Cała siła, cały sens, cała motywacja. Nie potrafię już hamować łez. Wszystko dokoła wydaje mi się tak okropnie brudne. Tak strasznie bolesne. Tak skalane. W ustach znów czuję przeklęty metaliczny posmak chemii. Duszę się w słodkim zapachu, na myśl o którym do dziś zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Zaczynam wymiotować.

     I wtedy po raz pierwszy pojawia się we mnie wrażenie, że tamten świat jest całkowitym przeciwieństwem tego. Że tam jest czysto, wszystko wyobrażam sobie jako taką lekką i ciepłą energię. Zupełnie inaczej niż tu. Jak wypatroszona. Pokłuta. Zaryczana. Te strzykawki wszędzie. Te zimne, otępiające ściany. Sączące się krwią opatrunki. Tekturowa miska na kolanach.  Wiem, że poza mną w pomieszczeniu nie ma już nikogo, ale przed oczami zaczynają majaczyć mi się jasne postaci. Jakby salę odwiedził cały tłum. Nie wiem, czy to półsen, czy halucynacje wywołane wlewanymi właśnie w moje ciało toksynami, czy moja ratująca się wszelkimi siłami wyobraźnia. Nie jestem sama. Zaczynam mieć poczucie, że mam wybór. Że mogę się poddać i zostawić na ziemi wszystko, jednocząc się z tą czystą i piękną energią. Mogę też tu zostać, ale mam liczyć się z tym, że jeszcze swoje wycierpię. Ten moment jest jednym z czterech, najbardziej duchowych przeżyć, które przeżyję w trakcie całej choroby.

Decyduję się żyć.

.

 

.

.


Stacja 10. ….z szat obnażony….

 Przechodzę właśnie przez rynek. Cieszę się chwilą lepszego samopoczucia, mam tyle sił, żeby samej zrobić zakupy! Jest na nim sporo ludzi. Cieszy mnie widok ich witalności, tak miło się patrzy na zdrowych ludzi. Z daleka wita się ze mną ktoś mało znajomy, ktoś z kim pracuję, z kim wymienię czasem kurtuazyjne formułki o pogodzie, ale nic poza tym. Dziś pyta o to, jak się czuję. To pytanie staje się dla mnie już tak naturalne, że traktuję je jako po prostu jak stały element towarzyskich rozmów, przez który po prostu trzeba cierpliwie przejść.
– A jak włosy? Wypadły już wszystkie, co? – spyta jeszcze napotkana pani, chwytając mnie za końcówki tych perukowych i obmiatając je wzrokiem z ciekawością.
– Nie wszystkie… – przytrzymuję perukę, wysuwając jej końcówki z ręki. Czuję zakłopotanie i ulgę, kiedy wreszcie się z nią żegnam.


   Wracam właśnie z kolejnego badania. Widzę, jak do pani doktor przechodzącej sporo przede mną podchodzi starszy, chwiejący się człowiek. Tłumaczy jej coś półszeptem , na co ona znacznie głośniej odpowiada:
– Pokaże mi to.
Staruszek powoli podciąga koszulę pidżamy, lekarka patrzy na pokryty plamami bok jego brzucha. Mijam ich wtedy, słysząc ją mimowolnie:
– No i co tak panikuje, pójdzie do sali i poczeka, obchód będzie, to przypomni.
Spuszczam głowę, czuję przytłumiający smutek.

.

.

.


Stacja 11. …przybity do krzyża

.

     Przychodzi taki moment, w którym strach na stałe wdrukuje się w moje funkcjonowanie. Moje być czy nie być zaczynają wyznaczać serie błękitnych i białych karteczek z wynikami krwi, skierowaniami i innymi informacjami zapisywanymi skomplikowanym, medycznym językiem. Każde, nawet najdrobniejsze ukłucie bólu, które mi się zdarza, rysuje w mojej głowie film o kolejnym guzie. Najgorsze są przychodzące ze szpitala koperty z wynikami kolejnych badań. Sam ich widok mnie paraliżuje, wywołuje mdłości i wprowadza do moich dni zduszoną, niemą panikę.
Nie boję się, że umrę. Boję się, że przedłużą mi leczenie. W tym okresie kilkukrotnie przechodzę przez podejrzenie nawrotu. Spędzam w łóżku całe dnie, w te lepsze z satysfakcją wstając co jakiś czas i spacerując. Wszystkie myśli przepuszczam przez pryzmat swojej choroby. Nadejdzie taki moment, w którym chcąc kupić sobie buty zawaham się nad tym…no, czy warto… Nikt z nich nie wie, że w międzyczasie, jakoś…z czystej ciekawości, poszerzyłam swoją wiedzę o lokalizacje i cenniki najbliższych spopielarni… Wtedy nie mam jeszcze depresji – ona przyjdzie po wszystkim, jako uwieńczenie całego procesu. Stan, w którym się znajduję, mimo, że nie trwa długo, zaczyna wrysowywać się w moją ówczesną tożsamość. Moje jedyne plany wyznaczają kolejne badania, wlewy i naświetlenia. Cały czas są przy mnie najbliżsi. Rozmawiamy normalnie, choć na niektóre tematy zgodnie milczymy.

.

.

.

.


Stacja 12. śmierć na krzyżu

..c

     Wraz z czasem, który upływa na zdrowieniu odchodzę dawna ja. Umiera we mnie ten rodzaj dawnej, radosnej naiwności i czasem nieco obojętnego, roszczeniowego spojrzenia na życie. Z nowym zapleczem wiedzy zrodzonej z dziesiątek przeróżnych doświadczeń, takich, których nie przeżywa się na co dzień, takich, których wiele osób nie doświadczy nigdy, wiedzy o sobie, o ludziach, o świecie, po setkach okazji do refleksji nad życiem i przemijaniem, po wielokrotnych doświadczeniach bólu, strachu, bezsilności, ale i radości, spokoju i przepotężnej ludzkiej i boskiej miłości, czuję się dojrzalsza o 60 lat. Życie przestaje być zaledwie kilkuwymiarowe, a rozbłyskuje paletą tysięcy odcieni. Nic nigdy nie będzie już tak oczywiste jak dawniej, za to niektóre rzeczy okażą się dużo prostsze, niż umiałam to dostrzec i wspanialsze, niż wcześniej byłam w stanie to docenić. Życie tętni wokół, trwa w trzepocie ptasich skrzydeł i przekleństwach kioskarza, któremu ktoś nocą porysował elewację. Prószący za oknem śnieg, powitalny uścisk mamy, nasze zmęczenie, kiedy za długo pracujemy, smak wody, zachwyt, czy smutek – to wszystko jest wielkim darem. Darem od świata, który w każdej sekundzie oddaje nam pokłon, który drży i pulsuje wokół nas i w nas, który zespala nas z tym, co było i tym, co będzie.
Zbyt często zapominamy o możliwości przyzwolenia sobie na zawierzenie wydarzeniom, które nas spotykają.
Tymczasem prawdziwa wewnętrzna siła rodzi się w poddaniu i w pokorze wobec tego, co jest od nas większe.

.

.

.

.


Stacja 13. …zdjęty z krzyża

..

Nie pamiętam tego momentu, w którym lekarz przejrzał dokument z wynikiem kontrolnych badań i stwierdził, że już jest po wszystkim. Że teraz już tylko rutynowe, co półroczne kontrole. Być może tak trudno było mi w to uwierzyć. To wydawało się tak nierzeczywiste… Mam takie przebłyski, jak ten, że był kwiecień. Jak klęczę w szpitalnej kapliczce, dziękuję i jak w pewnej chwili zaczynają płynąć mi łzy. Jak wychodzę z Centrum Onkologii i w twarz uderza mnie ciepłe światło wczesnego, wiosennego słońca. Jak słyszę, że towarzyszący mi najbliżsi euforycznie wykrzykują do telefonów to, co powiedział lekarz. Jak milczę, bo zupełnie nie wiem, co się mówi w takich chwilach. Jak boję się, że to wszystko okaże się snem. Jak obiecuję sobie, że jeśli kiedykolwiek to opiszę, to napiszę o tym, że tego dnia chciałam całować ziemię.

.

.

.


Stacja 14. Złożenie do grobu

..

A potem przyszedł czas zastoju, dochodzenia do siebie i odpierania depresji, za pomocą której mój umysł odbrzmiewał minione przejścia. Z czasem lęki wyciszyły się, choć upłyną lata, zanim przestanę wiązać każdy objaw bólu z chorobą. To czas, w którym próbuję uporać się z bolesnymi, pochorobowymi skojarzeniami. O tym, co było przypominają mi zwykłe, codzienne czynności. Ze słodkim zapachem chemii kojarzy mi się zapach płynu do mycia podłóg, którego używają panie sprzątające w miejscu, w którym pracuję. Ze względu na naświetlenia muszę unikać słońca w rejonach klatki piersiowej. Spadła mi odporność, szybciej łapię wszelkie infekcje i co chwila przebywam na zwolnieniu lekarskim. Staram się nie poruszać tematu minionych przeżyć. Bardzo potrzebuję teraz spokoju i najbardziej uszczęśliwia mnie zaszycie się w cichych i spokojnych okolicznościach przyrody. Cieszy mnie po prostu to, że mogę tam być.  Konstruuję w sobie nową definicję szczęścia. Potrafię roześmiać się wnosząc po schodach ciężką walizkę – bo to takie ludzkie, takie realne doświadczenie, taki mój wybór, żeby być człowiekiem i nie ze wszystkim sobie radzić. Muzyka brzmi inaczej, pełniej i mocniej. Ludzie wydają mi się inni, bliżsi i na nikogo nie potrafię spojrzeć już bez wspomnienia o tym, że czegokolwiek nie robi, to dlatego, że stoi za nim cała jego historia, a jeśli na siebie trafiamy, to w tym momencie nasze historie się ze sobą wiążą. Przyglądam się swoim wzruszeniom, swoim emocjom i wszystkiemu co mnie otacza wiedząc, że nic nigdy nie będzie już takie jak dawniej.
Poznaję nową siebie, nową „ja”, wyrzeźbioną w ogniu tamtych doświadczeń.

.

.

.


Stacja 15. Zmartwychwstanie

.

 

„(…) życie to taki dziwny prezent.
Na początku się je przecenia: sądzi się, że dostało się życie wieczne.
Potem się go nie docenia, uważa się, że jest do chrzanu, za krótkie, chciałoby się niemal je odrzucić.
W końcu kojarzy się, że to nie był prezent, ale jedynie pożyczka.
I próbuje się na nie zasłużyć.”

Éric-Emmanuel Schmitt "Oskar i Pani Róża"